Bezmatek, Mira Marcinów
Zdarza się, że ściśnie mnie w gardle, ale łzy dawno mi na książkę nie kapały. „Bezmatka” w ogóle nie planowałam czytać. Jakoś mi z tematem żałoby nie po drodze. Doskonale pamiętam „Rzeczy, których nie wyrzuciłem” i tym bardziej uważałam, że współczesną literaturę funeralną mam zaliczoną. Ale „Bezmatek” krążył wkoło mnie. Prześladowała mnie okładka. Zbyt wymowna żeby nie zwrócić na nią uwagi. W końcu uległam. W pierwszym odruchu chciałam napisać, że to tekst o śmierci i żałobie. Ale im dłużej o niej myślę, tym bardziej wydaje mi się, że to książka o życiu. Nie ma śmierci bez życia, a i po śmierci witalność wciska się w każdą codzienną szparę. Przeżywanie żałoby jest tak intensywne, że na pewnym etapie determinuje całe życie.
Mira Marcinów w trzech częściach opowiada o matce. Zaczyna od wspomnień z dzieciństwa, potem opowiada o czasie choroby, śmierci i na koniec żałoby. Nic zaskakującego, naturalna kolejność zdarzeń, która przetacza się przez życie jak walec. Jednak jest coś co sprawia, że tej książki się nie czyta. Ją się doświadcza i przeżywa. „Bezmatek” to zdecydowanie więcej niż książka o śmierci i żałobie. Widzę w niej intymny portret miłości. Paletę emocji i relację, która bywała toksyczna i jednocześnie pożądana. Matka i córka to układ zależności, które ewoluują przez całe życie i trwają nawet kiedy życie się urywa. Piękna jest ta książka w swojej złożoności i szczerości. Na każdej stronie doświadcza się jej intensywności.
Koniec życia jest nieodwołalny, a uświadomienie sobie, że ludzie są śmiertelni to okres ekstremalnych emocji i zachłannej chęć nadrobienia zaległości. To w tym momencie w „Bezmatku” zaczyna się odchodzenie matki. Rozwleczony czas pożegnania, który otwiera nowy etap. Ile w tej części jest przejmujących zdań. Myśli, od których instynktownie odwraca się oczy. Czytanie tej książki boli na kilku poziomach. Zaczynasz się bać, że to będzie też Twoje doświadczenie. Cierpisz bo autorka dzieli się z Tobą swoim bólem. Nie przerzuca go na Ciebie, ale odsłania swój smutek i bezbronność. Boli bo wiesz, że też jesteś w takiej relacji, każdy jest dzieckiem.
„Droga do matki była zamknięta, przynajmniej dla mnie, a do tego padało.” (s.49)
Książkę zamyka rozdział żałoby, a właściwie braku. Od tej chwili córka przestaje istnieć. Nie ma matki, a więc nie ma córki. Do braku matki nie da się przyzwyczaić, nie można jej nikim zastąpić. Zamiast matki ma się stratę. Pojawia się nowe zadanie – opowiedzieć matkę, pilnować żeby żałoba znaczyła coś więcej niż tylko brak. Okazuje się, że po śmierci matki jest więcej niż za życia. Mira Marcinów pisze, że one nie umierają. Żyją w swoich dzieciach. Podobno w córkach intensywniej.
Fantastyczny jest układ treści. Pojedyncze zdania na stronie, potem długi oddech. Wraca pustka, a z nią czas na przemyślenie. Najdłuższe fragmenty zamykają się w kilku stronach. Potem znowu od treści ważniejszy jest jej brak i czas, żeby tę pustkę przeanalizować. W „Bezmatku” nie ma banałów i patosu. Jest lekkość języka, neologizmy jak „onkodziwka” czy „córowizna”. Humor, wyliczanki i piosenki charakteryzujące ludzi i czas, w którym żyli. Wszystko to pokazuje złożoność relacji matka-córka. Stawia matkę jako uniwersalną postać – symbol początku i końca, ale przede wszystkim życia.
Doskonała.